W miłości i cierpliwości | bp Adam Lepa

2022-04-28 19:49
Bp Adam Lepa
Autor: Łukasz Głowacki Bp Adam Lepa

Był biskupem od 1988 roku aż do wczoraj. Zmarł w wieku 83 lat. Bp Adam Lepa pracował w czasach przełomu i współczesności. Ale historia była dla niego bardzo ważna. Dlaczego? Mamy nadzieję, że przypomni to ta archiwalna rozmowa, przeprowadzona na ćwierćwiecze jego sakry biskupiej.

Polecany artykuł:

Bp Adam Lepa | Archiwalia

Pamięta ksiądz biskup początek swojego bycia biskupem?

– Tego się nigdy nie zapomina. Zresztą są różne początki – moment przyjęcia przez kandydata sakry, czyli święcenia biskupie, albo ogłoszenie tej sakry biskupiej. Obydwa mam żywo w pamięci i jestem w stanie operować szczegółami dotyczącymi ich przebiegu.

Co wtedy ksiądz biskup czuł?

– Wrócę jeszcze do pytania, kiedy jest początek. Tak na dobrą sprawę, to nastąpił on w rezydencji prymasa Polski kardynała Józefa Glempa. Zostałem tam poproszony na spotkanie, bo kardynał chciał mnie poinformować, że papież Jan Paweł II pragnie mnie mianować biskupem. Chodziło o to, czy wyrażę zgodę. I właśnie wtedy było pierwsze moje zetknięcie z myślą, że w ogóle mogę być biskupem. Potem przyszły następne etapy.

Jakie były pierwsze chwile Adama Lepy jako biskupa?

– Biskupstwo zastało mnie na urzędzie proboszcza, w dodatku proboszcza wyjątkowej parafii. Zresztą wszystkie moje parafie były wyjątkowe – nie z mojego powodu, ale dlatego, że te środowiska zawsze mnie fascynowały. Ta parafia była na Bałutach. Parafia Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, najstarsza parafia Łodzi – tam zastała mnie nominacja. Byłem tam niecały rok. A później przyszło jeszcze jedno nowe zadanie, które powierzył mi ówczesny biskup Władysław Ziółek, pasterz łódzki, a było nim podjęcie się funkcji rektora naszego seminarium.

Zresztą wszystkie moje parafie były wyjątkowe – nie z mojego powodu, ale dlatego, że te środowiska zawsze mnie fascynowały

Jak można łączyć te dwie funkcje – biskupa i rektora seminarium? Seminarium to przecież bardzo żywa instytucja, mająca swoje codzienne problemy, które trzeba rozwiązywać. Dało radę wziąć na siebie jednocześnie te dwa obowiązki?

– Można powiedzieć, że ostatecznie tak, ale tylko ze względu na liczbę biskupów. Episkopat łódzki był wtedy liczny. Był pasterz, ksiądz biskup Władysław Ziółek, był biskup-senior Józef Rozwadowski, było dwóch biskupów sufraganów [Jan Kulik i Bohdan Bejze – przyp. red.] i byłem ja – czyli pięciu biskupów. W związku z tym wszystkie zadania, które ciążą na biskupie – były rozłożone na pięciu biskupów – wszystkich w miarę jeszcze zdrowych i bardzo zaangażowanych. Dzięki temu moja posługa w seminarium nie napotykała na takie trudności, jakie mogłyby się pojawić. Zresztą po kilku latach dały one o sobie znać. Muszę jeszcze dodać, że takie sytuacje Stolica Apostolska przeanalizowała i doszła do wniosku, że z biskupstwem jednak nie można łączyć dwóch funkcji – nie można być proboszczem i nie można być rektorem. Do tego czasu wszyscy polscy biskupi-rektorzy i biskupi-proboszczowie odeszli ze swoich funkcji.

Czy już wtedy interesował się ksiądz biskup środkami społecznego przekazu?

– Interesowałem się już wcześniej. Jeszcze biskup Michał Klepacz wyznaczył mnie na przewodniczącego komisji kurialnej do spraw mediów. To był rok 1965. Od tego momentu musiałem, już niejako z obowiązku, interesować się tą tematyką. Ale z moją funkcją związane były liczne ogólnopolskie spotkania ze specjalistami i biskupami. I to był główny impuls, który skłonił mnie do poważniejszego zainteresowania się mediami.

Przejdźmy zatem do końca lat 80. XX wieku, do początku posługi biskupiej. Jak wtedy wyglądały w Polsce media?

– Były potężne, zwłaszcza te które były w gestii Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. I do 1989 roku funkcjonowały w najlepsze. A gdybyśmy mieli spojrzeć na media katolickie, to stanowiły margines. Było ich niewiele, a władze komunistyczne robiły wszystko, żeby je sukcesywnie eliminować. Kościół nie miał żadnych mediów elektronicznych, one pojawiły się dopiero po 1989 roku. Gdy zaś chodzi o media papierowe czyli drukowane, to te media, które były związane z uczelniami – ATK, KUL – prosperowały i to nawet nie najgorzej. To były biuletyny albo fachowe czasopisma. Natomiast brakowało takich pism, które mogłyby bardzo pomóc w religijności, a szczególnie w pogłębieniu wiary.

Były pisma diecezjalne...

– Ale to były biuletyny. I one były praktycznie niedostępne dla wiernych. One spełniały jakieś zadanie, ale dotyczyły zasadniczo księży.

Teraz te ówczesne tytuły biuletynowe są dużymi ogólnopolskimi tytułami. Mają edycje diecezjalne. Dzisiaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej.

– Oczywiście. Nie było wtedy choćby pism parafialnych, których w tej chwili w skali kraju jest ponad półtora tysiąca. Wtedy ani jednego. Chyba, że wydawanych nielegalnie przez bardzo odważnych duszpasterzy. Muszę przyznać, że jako duszpasterz akademicki w parafii wydawałem też pismo w oszałamiającym nakładzie ośmiu egzemplarzy, ale to oczywiście było poza cenzurą. Pewnie ktoś z władz się tym interesował, ale myśmy w to nie wchodzili. Sam nakład chyba nikogo nie ekscytował i nie drażnił. Te 7-8 egzemplarzy można było wydawać z wykorzystaniem maszyny do pisania – za jednym zamachem powstawało właśnie tyle kopii.

To były biuletyny albo fachowe czasopisma. Natomiast brakowało takich pism, które mogłyby bardzo pomóc w religijności, a szczególnie w pogłębieniu wiary.

Zróbmy skok do początku lat 90. Transformacja ustrojowa. Wtedy ksiądz biskup miał już kilkuletni staż w episkopacie i otrzymał dość odpowiedzialne zadanie – media. A był to czas, potężnej debaty publicznej o sprawach ważnych dla Kościoła. Katecheza wracała do szkół, dyskutowano o aborcji. To nie były spokojne czasy.

– Właśnie. Z perspektywy tych czasów, minionych już, widzę, że zostałem wtedy obdarowany jakąś wyjątkową funkcją, ponieważ funkcja przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. Mediów była wyjątkowo ważną i niełatwą. Śmiem twierdzić, że była to wówczas jedna z najpoważniejszych komisji, jakie funkcjonowały w łonie episkopatu. Dlatego bardzo cenię sobie ten wybór, bo zostałem przewodniczącym tej komisji w drodze wyboru. Konferencja Episkopatu Polski wybrała mnie do tej funkcji, w związku z czym byłem bardzo blisko spraw, które odnosiły się do mediów. Tym bardziej, że mieliśmy wtedy zasadę, że po każdej konferencji episkopatu zwoływałem redaktorów pism katolickich do Warszawy. Było zebranie i była debata.Właśnie na te tematy, które pan redaktor wymienił. Zapraszałem też ludzi, którzy mieli najwięcej do powiedzenia. To byli albo minister, albo któryś z biskupów, zajmujących się właśnie tą problematyką. Dokształcaliśmy się nawzajem i mieliśmy, przynajmniej w przybliżeniu, jakiś obraz Kościoła, który zmaga się z niełatwymi sprawami.

A problemy nie były wydumane, ludzie rzeczywiście o nich dyskutowali. Kiedy zaczęła się debata nad ustawą o ochronie życia poczętego, to w języku – także medialnym – dominowało pojęcie „płód”, dzisiaj dominuje „dziecko poczęte”. Wtedy – przynajmniej odnoszę takie wrażenie pamiętając troszkę te czasy – bardzo trudna rozmowa toczyła się już na poziomie języka. Ciężko było nawet ustalić wspólne nazwy dla konkretnych pojęć.

– Tak, ale już można było mówić, można było pisać. W sejmie byli ludzie, katoliccy przedstawiciele tych dwóch najwyższych urzędów, to znaczy i sejmu i senatu, którzy brali w obronę dziecko nienarodzone. Pojawiły się specjalne organizacje, które jeszcze dzisiaj dają znać o sobie w sposób bardzo wyraźny i bardzo skuteczny. Dużo się zmieniło.Muszę jednak jeszcze powiedzieć, że na początku mojej posługi biskupiej na terenie mediów spotkało mnie szczególne zadanie: powołany został pod moim kierownictwem zespół, który miał pracować z przedstawicielami ówczesnych władz jeszcze komunistycznych przed 1989 r. Mieliśmy się zastanowić, w jaki sposób i w jakim zakresie, wprowadzić tak zwane okienka do radia i telewizji, to znaczy te programy, które byłyby przygotowywane przez katolików. I tak się stało. Po tamtej stronie był Jerzy Urban, a po stronie episkopatu ja. Spotykaliśmy się bardzo często, bardzo życzliwi w stosunku do siebie, choć były też i sytuacje kłopotliwe.

Jerzy Urban życzliwy w stosunku do Kościoła?

– W takich sytuacjach bezpośrednich – tak. Wykazał kulturę. Ale pewne sprawy były nie do przeprowadzenia, udało się je przeforsować dopiero później. Władze nie chciały się na przykład zgodzić na tzw. „wejście w dzień”. Chodziło o niedzielę. 5 minut przed godziną siódmą miał być program zawierający refleksję teologiczną, filozoficzną, która pomogłaby wszystkim słuchaczom przeżyć ten dzień. Ale był problem. Jaki? Program I był wtedy słuchany na zachodnich terenach ówczesnego Związku Radzieckiego i bano się – tak na wszelki wypadek – co powiedzą sąsiedzi, nasi tak zwani przyjaciele. Okazało się jednak, że na wszystko można znaleźć sposób – zamiast nazywać to programem religijnym, określiliśmy go mianem teologii do golenia. I przeszło. Dzięki temu Polacy za naszą wschodnią granicą pewnie mieli z tego tytułu jakąś satysfakcję. Byliśmy pierwszym krajem z demoludów, który wprowadził tego rodzaju okienka, czyli programy katolickie w radiu i telewizji.

Po tamtej stronie był Jerzy Urban, a po stronie episkopatu ja. Spotykaliśmy się bardzo często, bardzo życzliwi w stosunku do siebie, choć były też i sytuacje kłopotliwe.

Były też próby nieudane. Na przykład próba stworzenia ogólnopolskiego dziennika katolickiego.

– Tak i muszę powiedzieć, że to zadanie również mnie powierzono. Nie byłem do tego przekonany. Teraz mogę to powiedzieć. Chodziło o pewnego człowieka, który dysponował pewnymi środkami i chciał przeznaczyć je, jako katolik, na zbudowanie dziennika katolickiego. Nie udało się, bo ten sponsor nie spełnił pewnych warunków. Ja tego jednak nie żałuję. Nie wiem, czy tego rodzaju pismo zdałoby egzamin. Podobnie dzisiaj – dziennik redagowany w imieniu episkopatu były po prostu urzędowym pismem. Prawdopodobnie nie byłoby w nim miejsca na jakieś wyjątkowo mocne wypowiedzi ustosunkowujące się do działań, które są przejawem jakiegoś negatywnego czy nawet agresywnego stosunku do Kościoła.

Wróćmy może do Łodzi. Po odejściu z seminarium pojawiły się zadania ogólnopolskie, ale też ubywało aktywnych biskupów w diecezji. Codzienność biskupia się zmieniała. Jak wyglądała?

– Wszyscy chyba wiedzą, że biskup bierzmuje czy wizytuje parafie, ale są pewne działania, o których w ogóle się nie mówi – na przykład dyżury w kurii. Kto z wiernych wie, że biskup dyżuruje? Wiedzą o strażaku, lekarzu, policjancie, ale biskup dyżurujący w kurii? Tymczasem takie dyżury były, są i zawsze będą. Liczne spotkania z osobami indywidualnymi, pojawiały się różne delegacje w imieniu parafii czy pewnych organizacji, zaproszenia do spotkań, które biskupowi sprawiają zawsze dużo radości i satysfakcji. Ale na rozmowy przychodzili też indywidualnie księża. Takie rozmowy bardzo wiele dają. Jestem przekonany, że biskup uczy się swojej diecezji, poprzez spotkania z prezbiterium tj. z księżmi i z osobami świeckimi.

Biskup często wspomina te rozmowy, szczególnie o kwestiach historycznych.

– Można powiedzieć, że trochę się wyspecjalizowałem. Na przykład jeśli chodzi o środowiska związane z domami pomocy społecznej. Do dzisiaj odprawiam w Boże Narodzenie dwie pasterki; w jednym domu pomocy społecznej i w drugim.Często bywam zapraszany przez środowiska kombatantów – żołnierzy Armii Krajowej, Sybiraków czy żołnierzy Konspiracyjnego Wojska Polskiego. Dzisiaj tych ludzi jest coraz mniej. Tak się jakoś poukładało, to znaczy Pan Bóg sprawił, że stałem się dla nich bliższy – może dlatego, że mój ojciec był przed wojną żołnierzem zawodowym i dlatego potrafił jakoś wszczepić we mnie przynajmniej zainteresowanie wojskiem. Ponadto to, że jesteśmy akurat w mieście, gdzie wojsko do niedawna jeszcze było obecne i tych ludzi można było spotykać w Wojskowej Akademii Medycznej i na innych uczelniach. Te spotkania dawały bardzo wiele satysfakcji, radości. Sądzę że były bardzo potrzebne obydwu stronom: mnie i osobom, z którymi się spotykałem. Utwierdzam się w przekonaniu, że naprawdę bardzo dużo osób chce się spotykać z duszpasterzami, również z biskupami.

Takie rozmowy bardzo wiele dają. Jestem przekonany, że biskup uczy się swojej diecezji, poprzez spotkania z prezbiterium tj. z księżmi i z osobami świeckimi.

Jakie było najtrudniejsze wydarzenie z ćwierćwiecza biskupa Adama Lepy?

– To był rok 1991. Najtrudniejsza pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. Dlaczego była taka bardzo trudna? To była pierwsza pielgrzymka w wolnej Polsce. Niektóre środowiska przestraszyły się, bo patrzyły na Kościół w sposób z minionej epoki, widząc w nim może nie tyle wroga, ile jakiegoś bardzo poważnego konkurenta, jeżeli chodzi o zdobycie ducha narodu czy klasy robotniczej.Dlatego ta pielgrzymka była najtrudniejszą ze wszystkich. Atakowano Jana Pawła II przed przyjazdem, w sposób niezwykle zajadły, co tego papieża bardzo dotykało, bo był człowiekiem szalenie wrażliwym.W różnych czasopismach, także w radiu i telewizji, pojawiały się sugestie, że pielgrzymka to marnotrawienie pieniędzy, które zamiast na organizację pielgrzymki, można byłoby przeznaczyć na biednych czy osoby niepełnosprawne. Papież to bardzo przebolał, bardzo. I dlatego najdłuższa przerwa między pielgrzymkami była właśnie wtedy, po 1991 roku. Swoim odczuciom dał zresztą wyraz między innymi w Olsztynie, 6 czerwca. W swoim przemówieniu mówił o odpowiedzialności za słowo, że słowem można zniszczyć, że słowem można dokuczyć. Tam po raz pierwszy mówił o propagandzie szeptanej. Bo rzeczywiście uruchomiono taką propagandę, może nie żeby storpedować pielgrzymkę, ale żeby jak najmniej osób wzięło w niej udział. Co zresztą w pewnym stopniu osiągnięto.

To może – dla kontrastu – moment najradośniejszy...

– Oczywiście to była… Ale nie, wtedy nie byłem wtedy jeszcze biskupem.

A właśnie. Proszę nie ułatwiać sobie zadania...

– Takich radosnych momentów było sporo. Mówimy, że biskup to pasterz i nauczyciel. Dlatego każda wyjątkowa celebra, gdy choćby święciłem przyszłych kapłanów czy diakonów, to najwyższego rzędu radość. W dużych parafiach zdarzały się okazje do bierzmowania ponad tysiąca osób – to była wielka radość, wszyscy pięknie przygotowani.Była też płaszczyzna konferencji episkopatu. Miałem tam kilka przeżyć wyjątkowych, które mnie zaskoczyły i dały mi satysfakcję: wspomniany wybór na przewodniczącego Komisji Episkopatu ds. Mediów czy wybór jako delegata Episkopatu Polski do udziału w synodzie biskupów. To było dla mnie i szczególne wyzwanie i satysfakcja, że znalazłem się właśnie w tej szóstce – bo siódmy był ksiądz prymas, Glemp, jako przewodniczący konferencji poza wyborami. No i wreszcie moment, kiedy Konferencja Episkopatu wybrała mnie do Rady Stałej.

Jak ksiądz biskup odnosi swoje motto, wybrane przecież na początku drogi biskupiej, do współczesnych czasów? In caritate et patentia – W miłości i cierpliwości?

– Muszę powiedzieć, że niedługo szukałem tego sformułowania. Chciałem, żeby moja dewiza biskupia była dosyć praktyczna. Żeby mobilizowała mnie do pracy, żeby pomogła mi w kształtowaniu najważniejszych postaw, a jednocześnie była zauważalna w kontaktach z ludźmi. Sformułowałem ją podczas rekolekcji, które odbyłem przed sakrą biskupią na Jasnej Górze. Nie zawsze jednak byłem zadowolony z realizacji tej dewizy. Dlatego wciąż korygowałem i nadal to koryguję. Bo to motto nie jest łatwe – być cierpliwym i kochać wszystkich – to nie jest zadanie łatwe, ale zawsze liczę na Ducha Świętego. Bo przecież w sakramencie bierzmowania biskup udziela właśnie Jego. Może więc liczyć na jakiś przywilej i na jakąś większą łaskę i pomoc z Jego strony.

Rozmawiał Łukasz Głowacki